Strona główna | FilozofiaLiryka | komentarze różne | GaleriaInformatyka |     | O Fizykon.orgu

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

Esej o przyozdobionych i wymiecionych umysłach

Ten esej jest w stylu moralno - religijno - psychologicznym.

Kanwą tego eseju jest następujący tekst z nowego testamentu (Łukasz 11, 24-26):
Gdy duch nieczysty wyjdzie z człowieka, wędruje po miejscach bezwodnych, szukając ukojenia, a gdy nie znajdzie, mówi: Wrócę do domu swego, skąd wyszedłem.
I powróciwszy zastaje go wymiecionym i przyozdobionym.
Wówczas idzie i zbiera z sobą siedem innych duchów, gorszych niż on, i wchodzą, i mieszkają tam. I bywa, końcowy stan człowieka tego gorszy niż pierwotny."

Słuchałem różnych księży, raz mądrzejszych, raz mniej, jednak nie usłyszałem rzetelnego wyjaśnienia "o co tu chodzi". Oczywiście wiem, że dla "żarliwego ateisty" odpowiedź na dylemat jest jedna: te wszystkie religijne teksty to bzdura i grafomania. Jednak dla wierzących jest już inaczej, a poza tym nawet będąc ateistą można jakiś tekst niejasny uznać za rodzaj inspiracji i pobawić się w szukanie interpretacji  
Dlatego pozwolę sobie podać swoją wizję zrozumienia powyższej historii. Interpretację, która moim zdaniem dowodzi głębi psychologicznej Jezusowych nauk. 
I, wbrew pozorom, nie będzie to tekst w stylu religijnym, a raczej ogólno psychologiczno - filozoficznym. A powyższy cytat jest tyko punktem zaczepienia...

Ale wróćmy do sprawy. W czym zawiera się element "wymiecionego i przyozdobionego" domu? - to raczej nie jest trudne do wyjaśnienia - jest nim oczywiście duch, czy jak by woleli ateiści - umysł człowieka. Czym jest duch nieczysty? - znowu jasne - z jednej strony może być nim jakiś rzeczywisty demon (dla wierzących w duchy), ale ogólnie uosabia on zło pętające człowieka.

Ale co z tym "wymieceniem i przyozdobieniem"? - tu tkwi główny problem.
- otóż wydaje mi się, że dość często daje się spotkać istoty ludzkie przyozdobione i wymiecione duchowo. Są to m.in. nawiedzeni naprawiacze bliźnich, z ich gadkami pełnymi frazesów, tropiciele "zła" we "wszystkim co się rusza", gorliwi fanatycy niszczący z pasją to co w człowieku prawdziwe i szczere - niszczący w imię podporządkowania różnym "jedynie i zawsze słusznym" zasadom.
Dlaczego są wymieceni? - bo najczęściej ich dusza i serce są zostawione w bezruchu, zakonserwowane. Oni operują w świecie zewnętrznym, w świecie "dobra" prostego i uchwytnego jak ciężki kamień. Są to ludzie, którzy nie szukają, nie wątpią, nie mają dylematów - dla nich wszystko musi być PROSTE - w końcu zawsze gdzieś coś nakazano, coś napisano na jakiś temat (wystarczy przeczytać w słowniku). Jeśli nie jest proste, to i tak stwierdzą, że... jest proste - i podadzą na to "oczywisty" przykład. Wątpliwości malkontentów zaś spacyfikują. Bo oni nie rozumieją faktu, że poza słowami, formalną przynależnością, sztandarami i symbolami istnieje coś jeszcze - nawet coś większego niż to wszystko co widać i o co oni walczą. Bo

walczą o frazesy, o symbole, o słowa; 
walczą tylko o to, bo nie czują i nie rozumieją że naprawdę istnieje coś głębszego niż proste tak / nie.

Nie widzą też, że w istocie, to ich "szlachetne" zaangażowanie wynika najczęściej z małych pobudek - z konformizmu, z instynktownej chęci dokuczenia bliźnim (poprzez pokazanie im, że są "źli", co przecież jest "prawdą" jako, że nie ma doskonałych), wreszcie z czysto zewnętrznego naśladownictwa. Najczęściej sami nie rozumieją własnych pobudek - tylko coś ich po prostu "pcha" do bycia takimi jacy są - nie rozumiejący, bez prawdziwej litości i miłości, bez pragnienia dobra rozumianego inaczej niż "moje dobro". Bo w środku - w ich umysłach i duszach - jest pusto! Ta pustka powoduje, że dobro nie ma z czego wypływać. A jeśli jest pusto, zawsze jakiś demon tam sobie uwije gniazdko.
Bo wygonić zło na stałe można tylko jedną metodą - zastępując puste miejsce po nim dobrem.
Sedno tkwi w tym, że (znowu posłużę się biblijnym cytatem) - "tam skarb twój, gdzie twoje serce". I ci którzy zaprzestali kierowania się pobudkami dobrego serca - "wymiatają" swoje dusze. Im nie pomoże posłuszeństwo ("i na nic im, choćby góry przenosili"), bo żeby żyć naprawdę - trzeba żyć w zgodzie z prawdą swojego ja, z uczuciami, ze zrozumieniem - trzeba mieć "duszę i serce".

A mieć duszę i serce, to nic innego, tylko w sobie czuć ból cudzego cierpienia, skręcać się wewnętrznie na widok niesprawiedliwości (wcale nie koniecznie uderzającej w nas osobiście), reagować poczuciem buntu z powodu kłamstwa. Bo właśnie to osadzenie dobra w człowieku - przede wszystkim w jego uczuciach - jest fundamentem jego człowieczeństwa - właśnie to świadczy o tym jaki ten człowiek jest. Ale tego osadzenia w sercu nie da się łatwo zmienić za pomocą takiego czy innego nakazu / zakazu. Naszym uczuciom można jedynie mozolnie, latami w rozterkach, w bólu odrzucenia "tłumaczyć", modyfikować, poprawiać.

Dlatego też ludzie wewnętrznie pełni i określeni są bardzo niewygodni tyranom. Tyrani posługują się ludźmi wewnętrznej pustki - takich lubią, takich starają się "wyprodukować". I dlatego też ci właśnie tyrani specjalizują się w wynajdywaniu powodów, dla których od Prawdy, Dobra, Sprawiedliwości, ważniejsza będzie "lojalność" i "wierność" (w domyśle - wierność władzy i tym wartościom które ona reprezentuje). W końcu zawsze znajdą się jakieś szczytne ideały, które aktualna władza ma uosabiać, symbolizować (zawsze się w jakieś piękne piórka stroi). Zażąda żebyśmy w to bezkrytycznie i do końca uwierzyli, i nie sprawdzali, i nie wątpili... Powiedzą nam, że przecież to my możemy się mylić (co skądinąd jest prawdą) , że inni już wybrali i my nie możemy się wyłamywać, że to nie fair - być zbyt uczciwym wobec wyznawanych przez siebie najwyższych wartości.

Ale niestety - budowanie dobra w człowieku odbywające się na fundamencie serca jest O WIELE trudniejsze, niż po prostu żądanie posłuszeństwa, niż dostosowywanie się do narzuconych reguł. W tym budowaniu nie ma prostych recept, łatwych zwycięstw, szybkiej drogi na skróty. Tu trzeba się po prostu zmierzyć Z PRAWDĄ, KTÓRA W NAS TKWI, przejść przez ogień porażających pytań - o sens, o to jaki jestem, dlaczego? itp. Tu nie wystarczą zapewnienia w rodzaju "jestem, bo należę...", tu nie ma litości dla błędów (nie dlatego, że serce nie zna litości, ale dlatego, że mamy do czynienia z PRAWDĄ w czystej formie, zaś litość powodowana małodusznością w ogóle nie należy do jej kategorii).

Każde "uwierzenie", które nie przejdzie przez ogień prawdy i serca na niewiele się zda - w ten sposób człowiek zyska jedynie slogan, bilbord pokazywany otoczeniu, gdy to się okazuje pożyteczne. Tak samo każda "przynależność" człowieka zdobyta strachem, podstępem jedynie zawiśnie na włosku tego samego kłamstwa, na którym powstała. Bo budować w sercu i prawdzie to budować na tym co jest w nasz RZECZYWIŚCIE!!!. Tu najczęściej nie trzeba wiele mówić, nie grozić, nie prosić (może na to w ogóle jeszcze nie wymyślono słów?...), tylko gdzieś w środku pozwalać wzrastać niewidocznym niciom - połączeniom, dzięki którym dla prostaczków jasne i oczywiste stają się prawdy nieznane filozofom. Bo my ludzie powinniśmy przyznać się pewnej ułomności - NIE WIEMY jak powstaje w nas dobro i prawda - owszem, możemy coś w tej sprawie dłubać, chodzić koło tego, drążyć sprawę, ale to nie jest mechanizm. To co naprawdę możemy zrobić, to przede wszystkim nie przeszkadzać, nie poganiać za pomocą półprawd, czy ćwierćprawd, nie zmuszać do przyjęcia tego, na co jeszcze nie nie przygotowano gruntu. Bo ziarno wysiane na pole w niewłaściwym czasie, nie stanie się zaczątkiem plonu, a jedynie śmieciem, z którym później będzie kłopot.

Nieraz zdarza się, że usilnie nad czymś pracujemy w swoim życiu, ale nic z tego nie wychodzi. Próbujemy schudnąć, rzucić nałóg, przestać być zrzędzącą rodzinną mendą. Próbujemy raz, drugi, dziesiąty... I nic. Dlaczego?
Bo wewnątrz nas, w obszarze podświadomości (który jest jednocześnie swoistym obszarem prawdy o nas), nie powstały duchowe podstawy do zmiany. My cały czas gdzieś w środku "myślimy", że bez zjedzenia tej codziennej porcji pysznych ciastek, będziemy tak zgnębieni psychicznie, że nie wytrzymamy, nie poradzimy sobie z brakiem pozytywnych bodźców; myślimy że nasze życie bez papierosa straci barwę, aż będzie nie do zaakceptowania...  
- a w takiej sytuacji - po co nam to życie?... 
Ale jednak muszę żyć, bo żyję...
A więc skoro musimy żyć - to palimy, obżeramy się itd...

Niektórzy próbują wedrzeć się od tej podświadomości różnymi technikami - czasami się udaje. Jednak ja bałbym się zbyt częstych i mechanicznych ingerencji w sferę podświadomości - bo jeżeli coś źle zrobimy, to być może zadziałamy wbrew znacznie potężniejszym, a dla nas całkowicie niezrozumiałym siłom. A efekt tego może być nie tylko nieprzewidywalny, ale nieraz niszczący i nieodwracalny. Zamiast więc takiego rzemieślniczego majstrowania, lepiej jest naszą podświadomość "oswajać", zaprzyjaźniać się z nią, zrozumiewać - dzięki temu jest spora szansa, że nie tylko pokonamy nasze problemy, ale zyskamy coś znacznie cenniejszego - wiedzę i zrozumienie tego co w nas tkwi.

A jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo "przyozdobionego domu". Jeśli uwierzymy, że ta fasada, którą przyjęliśmy za rozwiązanie problemu jest rzeczywistym rozwiązaniem, to będzie powstawała w nas tendencja tworzenia kolejnych fasad dla następnych problemów. W efekcie powstaje cały łańcuch błędów i wewnętrznych kłamstw, a ostatecznie - kompletna dezorganizacja prawdy w człowieku. Lepszym rozwiązaniem jest więc: zawsze trochę wątpić - wątpić nawet w konieczność wątpienia... Bo choć zwątpienie totalne jest rzeczywiście niszczące, to czujne, stałe "powątpiewanie" daje nam szansę na zwęszenie jakiegoś kolejnego demona umysłu przychodzącego pod bardzo niewinną postacią (oczywiście nie chodzi mi tu o wpadnięcie w kompleks "oblężonej twierdzy " i totalną nieufność, ale choć życzliwą i otwartą, to jednak czujną postawę).

Dlaczego ludzie wymiatają sobie umysły? - z wielu powodów - z wygody, strachu, posłuszeństwa (wygody, bo rzeczywista praca ze swoimi uczuciami to okropna harówa). Może to częściowo nie jest ich wina - może po prostu uwierzyli, że skoro są niedoskonali, to nie wolno im dysponować tym co prawdziwe i szczere. W końcu często tak im powiedzieli inni - wpływowi, choć też małoduszni.