Strona główna | FilozofiaLiryka | komentarze różne | GaleriaInformatyka |     | O Fizykon.orgu

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Kwantechizm - Andrzej Dragan

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

Czy potrzeba nam wyższego PKB?

Gdy ekonomiści piszą o sile gospodarczej jakiegoś kraju, to zazwyczaj przywołują jeden podstawowy wskaźnik – wartość PKB, czyli Produkt Krajowy Brutto. Cóż to takiego jest?

Wg Wikipedii: PKB opisuje zagregowaną wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych na terenie danego kraju w określonej jednostce czasu (najczęściej w ciągu roku).

Oczywiście definiować można dowolne wielkości i nie ma w tym żadnego nadużycia. Można zdefiniować wskaźnik wg podanej reguły. I będzie bardzo to istotny wskaźnik gospodarczy. Pytanie tylko, czy jest to wskaźnik uniwersalny, czy dobrze opisuje on siłę gospodarki i czy jest poprawnie związany z realnym bytem ludzi?

Tu odpowiedź wcale nie jest prosta.
Spróbujmy tutaj pokusić się o analizę tego wskaźnika.
Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, to o sposób pomiaru PKB w danym kraju...

Pomiar PKB

Aby jakoś rozliczyć PKB w danym państwie, możemy niestety posłużyć się wyłącznie miernikiem przepływów pieniężnych. Coś co wykonuje się za darmo nie da się zmierzyć, bo nie wiadomo jaką liczbą trzeba by to opisać. Dzięki wymierności w pieniądzach odpowiedni przepływ rejestrowany, przysługa sąsiedzka z dobroci serca jest – z punktu widzenia rejestrowalnej gospodarki bezwartościowa. Jaki stąd wniosek?

Najważniejszy taki, że ogólnie cała szara strefa i wszelka inna działalność ludzka jest gospodarcza nie rejestrowana przez państwo, nawet jeśli jest często bardzo istotna gospodarczo. Działalność ta nie jest ujmowana (możliwe są tu zgrubne oszacowania, ale będą one obarczone dużym błędem) w statystykach, a więc i w PKB.

Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że z szarą strefą trzeba walczyć, że każda działalność gospodarcza powinna być rejestrowana przez organa podatkowe. Problem w tym, że wcale nie jest to takie proste i oczywiste, że organa państwa powinny rejestrować wszystko co ma wymiar gospodarczy. Poza tym „szara strefa” to pojęcie dość płynne. Podam dość typowy przykład.

Wyobraźmy sobie parę dwojga ludzi (ten przykład jest „tradycyjny”, więc będzie dotyczył osób różnej płci) mieszkających we wspólnym gospodarstwie, świadczących sobie różne usługi i przyjemności. Mamy tu różne możliwe przypadki:

Są małżeństwem – w tej sytuacji cała ich praca związana z utrzymaniem domu, życiem itp. wypada ze statystyk i nie ma wkładu do PKB
Są konkubinatem – tutaj sprawa jest bardziej złożona, choć coraz więcej regulacji prawnych zbliża taki układ do małżeństwa. W każdym razie zwykle prace domowe i inne usługi tutaj też do PKB nie „wchodzą”.
Przypadek rzadki (choć prasa opisuje już podobne sytuacje) - oboje zakładają działalność gospodarczą polegającą na wymianie usług. Wolno im, czemu nie. Zamiast „małżeństwa” oboje założyli sobie „firmy usługowe”.

Ten ostatni przypadek koresponduje z próbą zarejestrowania działalności przez jednego z obywateli Rzeczypospolitej, który (prawdopodobnie w celu zapewnienia żonie „lat” do emerytury) chciał zarejestrować pracę w domu swojej żony jako działalność firmy. Urząd skarbowy (czy może też inny, bo dokładnie nie analizowałem przypadku) nie wydał zgody na rejestrację takiej firmy. Co ciekawe jednak, gdyby ci Państwo nie byli małżeństwem, to taki „numer” już by przeszedł. Zatem, jeśli ktoś żyje „na kocią łapę”, to może swojej partnerce zapewnić emeryturę, ale w legalnym małżeńskim związku już nie...

Życie jako świadczenie usług

Weźmy teraz pod analityczną lupę ostatni, wyżej wymieniony, przypadek – Pani zakłada firmę usługową i wpisuje sobie jako przedmiot działalności usługi typu: sprzątanie, gotowanie, „usługi towarzyskie” (mam nadzieję, że większość czytelników domyśla się o jaki głównie rodzaj usług tu chodzi...). Teraz Pani, już jako firma, będzie mogła dla Pana, z którym mieszka robić wszystko to, co normalnie robi żona. Z drugiej strony Pan, aby nie być dłużnym, wpisuje sobie jako profil działalności własnej firmy usługowej usługi: naprawy sprzętu domowego, usługi transportowe (podwozi dzieci i Panią samochodem), „usługi towarzyskie” (to ostatnie, żeby było sprawiedliwie, że nie tylko Pani uprawia tu niezbyt poważany w społeczeństwie zawód, ale także i Pan). Przy okazji obie firmy podpisują klauzulę o wyłączności – tzn. bardzo wysokimi karami byłby zagrożony przypadek współpracy Pana, bądź Pani z inną „firmą” w zakresie określonym przez umowę. Nie ma tu większego znaczenia, czy we wzajemnych usługach ci państwo wychodzą na zero, mogą mieć jakieś inne zawody (np. praca na etat), ważne jest, że w takich warunkach wszystko to, co normalnie i tak jest robione zaczyna się liczyć do PKB. Gdyby tak wiele osób postąpiło, że zamiast małżeństw będą tworzyli umowy między „firmami”, to w statystykach PKB wzrosło by istotnie...

I co by nie powiedzieć, niemal wszystko co teraz jest robione w ramach życia pozazawodowego można w podobny sposób włączyć do „działalności gospodarczej” – jeśli zaprosimy znajomych na imprezę i zrobimy im kanapki, to możemy to rozliczyć jako „usługa cateringowa”, jeśli pomożemy dziecku sąsiadów w lekcjach, to powinniśmy to potraktować jako usługę korepetycji, babcia zajmująca się wnukami za darmo, po zarejestrowaniu się jako firma dodawałaby do PKB swój przychód, robiąc oczywiście dalej to samo co do tej pory. Przykłady można mnożyć, czyli itepe itede.

Z kolei możliwy jest transfer odwrotny – np. jeśli klient agencji towarzyskiej zdecyduje się zawrzeć związek małżeński z jedną z pracownic tejże agencji, to „pozbawi” on swój kraj jakiejś części wkładu do PKB (zakładam tu, że owa agencja towarzyska rozliczała się poprawnie z urzędem skarbowym), bo usługi wcześniej rozliczane pod względem finansowym nagle staną się darmowe. W tym kontekście, to można by dyskutować, czy czasem usługi wzajemne wymieniane przez osoby żyjące w konkubinacie nie podpadają pod jakąś formę szarej strefy. W końcu ludzie, formalnie sobie obcy, wykonują jakąś pracę dla siebie, a urząd skarbowy nic z tego nie ma...

Pytanie jednak jest zasadnicze, czy z faktu, że aparat państwowy „wie” (bo śledzi działalność „firmy”) robiącej to samo co do tej pory było robione w ramach przysługi, czy wzajemnej życzliwości miałoby wynikać jakieś dobro, czy to świadczy o realnej sile gospodarki państwa? Czy uzyskany w ten „księgowy” sposób wzrost PKB oznacza coś więcej niż zabawę ze statystyką? Pewne skutki dodatkowe zamiany małżeństw na firmy usług damsko – męskich by były. Główną różnicą jest konieczność obarczenia ludzi dokumentacją księgową, biurokracją, koniecznością spełniania określonych norm, przepisów. Nagle tam, gdzie ludzie po prostu się dogadują wkroczyłyby przepisy PRAWA.

Co jednak jest naprawdę użyteczne ludziom, gospodarce?
Oczywiście odpowiedź może być różna w zależności od tego jaki wskaźnik przyjmiemy za „użyteczność dla ludzi” i „siłę gospodarki”.

Gdzieś czytałem, że W USA kilkanaście procent PKB jest tworzone w sektorze prawnym. Usługi adwokatów, sędziów, prokuratorów są wyjątkowo dobrze w tym kraju opłacane, a do tego są one wykonywane przez znaczną grupę osób. Przepływy finansowe z tego tytułu są znaczne. Cóż z tego „mają” ludzie?

- Ano chyba głównie to, że „profesjonalnie” wiodą rozmaite spory. Jak by tu nie patrzeć, to ów prawny „wzrost PKB” związany jest z tym, że ludzie nie umieją się dogadać ze sobą, że są agresywni i nawzajem sobie psują krew. Gdyby nagle coś ich oświeciło i przestali się spierać, poszli razem na piwo, wszystko załatwili polubownie, i zwolnili swoich prawników, to w USA pojawiłby się katastrofalny spadek PKB! Gdyby tak wszyscy się dogadali, to byłby spadek kilkunastoprocentowy! Takiego nie notowała gospodarka tego kraju nigdy w historii!

Podobnie jest z wkładem do PKB usług medycznych. Też jest to udział średnio na poziomie około 10% PKB. Załóżmy, że ludzie nagle zmądrzeli i przestali pić, jeść w nadmiarze, używać niezdrowych używek, a do tego zaczęli prowadzić zdrowy tryb życia. W rezultacie ich zapotrzebowanie na usługi lekarzy zmalało o połowę. Mielibyśmy spadek PKB na poziomie 5%! Toż to też niemal katastrofa w statystykach gospodarczych. Ile ludzi straciłoby pracę tylko dlatego, że ogólnie społeczeństwo stało się zdrowsze, szczęśliwsze...

Albo jeszcze inny przykład – wyobraźmy sobie, że dokonano przełomowego wynalazku, dzięki któremu zapotrzebowanie urządzeń na energię spadło o połowę. Załóżmy, że poza tym nic nie zmieniło się w ilości ostatecznie wyprodukowanych wyrobów finalnych – towarów, usług. Wszystko pozostałoby po staremu, z wyjątkiem faktu, że nagle zamknięto połowę elektrowni, które stały się niepotrzebne. Chociaż finalne towary i usługi zostałyby bez zmian, to PKB takiego kraju by spadło – przynajmniej o wartość dochodów zamkniętych elektrowni. Tak więc sensowne działanie, oszczędność prowadzi statystycznie do „gospodarczej zapaści”, albo przynajmniej „spowolnienia”. Przynajmniej na krótką metę.

Albo podobny przykład – wyobraźmy sobie, że jakiś geniusz od organizacji pracy wymyślił tak dobrze funkcjonujące zasady pracy, że wszystko to co pracownicy robili przez 8 godzin, teraz daje się zrobić w 6 godzin. Pozostałe 2 godziny zostały ludziom darowane jako czas wolny. Załóżmy, że przez te 2 godziny ludzie nie robiliby nic poza biernym odpoczynkiem, czyli nie angażowaliby nikogo dodatkowo. Co z PKB w takim kraju? – oczywiście by spadł, bo przez te 2 godziny „utracone” maszyny nie czerpały prądu (elektrownie nie zarobiły), nie zużywały się (firmy serwisowe mają straty) itp.

Ogólnie dałoby się powiedzieć, że każda modernizacja, oszczędność, usprawnienie działa (przynajmniej na pierwszym etapie) na zmniejszenie PKB, stają się wskaźnikiem spadku aktywności gospodarczej!

Możliwe są sytuacje w odwrotną stronę. Wyobraźmy sobie, że (sponsorowany przez producentów szkła) polityk uchwalił obłędną ustawę, która zezwala raz w roku (np. 1 kwietnia, żeby było dowcipniej) zbić szybę kamieniem w dowolnym budynku. I że nie będzie za to żadnej kary, a nawet rozpisano by konkurs dla tego, który zbije najwięcej szyb. Oczywiście chuliganom taka ustawa bardzo by się podobała i zapewne po pierwszym kwietnia tego roku firmy produkujące szyby miałyby znacząco zwiększony obrót. W konsekwencji wzrósł by PKB, bo ich zwiększone przychody wpłynęłyby na wzrost tego wskaźnika. A to, że dodatkowa praca i nerwy ludziom napsułyby krwi, to się do PKB nie liczy...

W podobny sposób na wzrost PKB może wpłynąć uchwalenie kolejnych biurokratycznych absurdów zmuszających do zwiększenia obsługi księgowej. Kiedyś, prowadząc szkolenie dla księgowych spotkałem się ze stwierdzeniem, że dzięki tym zawikłanym przepisom "ludzie mają pracę". Ale czy naprawdę o to chodzi, żeby ludzie mieli bezsensowną pracę? To może niech pracują krócej, ale podzielą się sprawiedliwiej tą pracą, którą naprawdę warto wykonywać?...

Syndrom owczarka bacy

Z omawianym tematem skojarzył mi się stary dowcip o bacy. Pozwolę sobie go tutaj przypomnieć.

Na targu siedzi baca i trzyma szczeniaka – owczarka podhalańskiego. Obok jest tabliczka: Na sprzedaż – cena 1 mln. zł.
Przechodzący obok turysta, staje obok i próbuje się upewnić:
- Baco, ten pies naprawdę jest za milion złotych?
- a tak, za milion.
- i nic nie zejdziecie z ceny?
- ni ma mowy, panocku.
- to przecież nikt go wam nie kupi za tak wielkie pieniądze – powątpiewa turysta.
- a zobacymy – odpowiada baca.
Za parę godzin turysta wracający z wycieczki znów przechodzi obok tego samego bacy i widzi, że ten już nie ma szczeniaka przy sobie. Zdziwiony pyta:
- To co baco, sprzedaliście swojego psa?
- sprzedołem.
- za milion złotych?
- za milion.
- Jak to możliwe? – dziwi się turysta.
- oddołem go sąsiadowi za dwa koty po pół miliona. – wyjaśnił baca.

Ten dowcip dość dobrze ilustruje kolejny bardzo istotny element układanki związany z liczeniem PKB. Z braku lepszej metody, jedyne co można zrobić przy liczeniu PKB to wziąć przepływy pieniężne za towary i usługi. Jednak czy za owymi przepływami pieniężnymi idą proporcjonalne i realne wartości, tego nie da się zagwarantować. Jeśli w jednym kraju woda jest tania, a w drugim droga, to kąpiel w identyczne wannie osób w tych krajach będzie miała istotnie różny wkład wartościowy do PKB. Dochodzi tu jeszcze kwestia kursów walut w owych krajach, ale ogólnie można sobie wyobrazić sytuację, że dokładnie takie same towary i usługi będą odmiennie nabijały nam ten wskaźnik.

Szczególnym przypadkiem tego rodzaju wirtualnego wpływu na PKB mają usługi finansowe. Czy ubezpieczenie firmy na grube miliardy, albo udzielenie porównywalnego kredytu ma jasne przełożenie na efekt końcowy? Raczej nie. Jedna firma zaoferuje takie ubezpieczenia na większy procent, inna na mniejszy. I „konia z rzędem” temu, kto jasno określi ile zyskuje „gospodarka” kraju w wyniku takiej operacji finansowej.

Co mierzymy?

Zadajmy sobie w tym kontekście pytanie. Miernikiem czego jest więc ów PKB?

Wg mnie jest raczej oczywiste, że:

- na pewno NIE dobrobytu ludzi (pośrednio jakoś tam na dobrobyt może wpływać, ale na sposób skomplikowany)
- nawet NIE produkcji tworzonej w kraju (bo sfera usług może istotnie modyfikować wartość PKB).

Jeśli już coś ten wskaźnik opisuje w miarę dobrze, to po prostu AKTYWNOŚĆ FINANSOWĄ w pewnym zakresie. Więcej przepływów, więcej ruchu w pieniądzach, więcej rejestrowania tego co ludzi robią. Podkreślam rejestrowania, ale już nie konkretnej roboty, a jeszcze w mniejszym stopniu UŻYTECZNEJ roboty. Choć faktycznie, zwykle tak jest, że więcej PKB, to także więcej roboty dla ludzi. Tylko czy to dobrze?...

Czy za ową aktywnością idzie coś dobrego dla ludzi? – tego nie wiemy. Bo aktywność (a stąd PKB) może wynikać z wielu rzeczy – np. z wielkiej produkcji zbrojeniowej, z braku oszczędności nadrabianego dużym wkładem pracy ludzi, z dużej ilości produkowanych towarów i usług, które niczemu dobremu nie służą (np. szkodliwych używek, niepotrzebnych usług księgowych wymuszonych przez biurokrację), jakże często z MARNOTRAWSTWA.

Aktualny kapitalizm jest nastawiony na wzrost dla samego wzrostu. Bez pytanie o jego sens, o powiązanie z rzeczywistymi potrzebami ludzi. Jest bardzo kolorowo, bardzo hucznie, bardzo dużo ruchu, zmian. Czasami chciałoby się powiedzieć, że jest to wzrost i zmiany do granic obłędu. Jedni kombinują jak ludzi przekonać do wydawania pieniędzy na przedmioty i usługi, które są im niepotrzebne (działy marketingu), inni z kolei zarabiają na tym, aby ten chytry plan rozpracować i ludzi przed ich własną głupotą przestrzec (część dziennikarzy wskazujących na oszukańcze praktyki marketingowe).

Z powodu wzrostu wydajności pracy co rok mniej ludzi produkuje tyle samo, albo nawet więcej niż poprzednio dóbr. A więc co roku miliony osób są wyrzucane z obszaru produkcji tego, co ludzie rzeczywiście potrzebują – żywności, odzieży, domów. Ci ludzie muszą znaleźć sobie jakieś miejsce w gospodarce, a więc muszą zaoferować jakieś usługi, których jeszcze nie ma. Zatem muszą wykreować jakieś nowe potrzeby. Niekoniecznie będą to realne potrzeby. Czasami mogą to być potrzeby dla ludzi szkodliwe. Historia zna wiele przykładów działalności, która przez lata przynosi zyski firmom, a klientom szkodzi – np. produkcja papierosów, rozbuchane akcje łatwych kredytów wpychających ludzi w pułapkę zadłużenia, różne szkodliwe dla zdrowia mody, produkty żywnościowe co prawda atrakcyjne smakowo, lecz bardzo dyskusyjne od strony wpływu na zdrowie itp. Stąd współczesny kapitalizm jest tak silnie powiązany z reklamą – żeby przetrwać to nieustanne ciśnienie konkurencji i zwiększającej się wydajności pracy, trzeba komuś wmówić, że potrzebuje czegoś, co normalnie nigdy nie przyszłoby mu do głowy. Ale jak inaczej? Skoro to co jest naprawdę ludziom potrzebne może wyprodukować już kilka procent populacji...

A sytuację dodatkowo konserwuje stały 8 godzinny dzień pracy. Skoro na pracę poświęcamy codziennie po 8 godzin to bardzo trudno jest znaleźć czas na robienie czegoś poza samą pracą zawodową. Trudno jest więc stwarzać takie usługi i towary, aby ktoś miał okazję z nich skorzystać w tym krótkim czasie, jaki mu do życia pozostał. Trudno jest więc przekonać, żeby wydawali swoje ciężko zarobione pieniądze na rzeczy, których nie znają, albo nawet, które może i chcieliby móc spróbować, tylko nie mają już na to czasu w swoim życiu.
Nasi "ekonomiści" publikujący w mediach od lat nawołują, że powinniśmy "więcej pracować", że np. "gospodarki nie stać" na większą liczbę dni wolnych od pracy. Podobnie reagują na propozycję skrócenia tygodnia pracy. Tymczasem we Francji, która ma 35 godzinny tydzień pracy "dziwnym trafem" godzinowa wydajność pracy jest średnio 20% wyższa niż średnia europejska. Jest jedna z najwyższych na świecie (4 miejsce). Policzmy 35 godzinny tydzień pracy w stosunku do 40 godzinnego to (40-35)/40 = 5/40 = 1/8 = 12,5% straty na czasie pracy, wobec 20% zysku na wydajności godzinowej. Czyli gospodarka z tego (często potępianego przez naszych "ekonomistów" rozpasania wolnością od pracy) ma zysk w postaci 7,5% wydajności ogólnej. A jeśli policzymy dodatkowo to, że ludzie, mając 5 dodatkowych godzin, mogą je poświęcić na zajęcie się rzeczami, które mogą być produktem jakichś firm, to zyskujemy dodatkową korzyść w postaci zwiększonego popytu. Ostatecznie pewnie wyszłoby nam, że owo "rozpasanie lenistwem" wcale nie jest taką gospodarczą tragedią...

Choć oczywiście tutaj nasuwa się dodatkowe pytanie: czy ludzie, którzy ostatecznie coś kupili są z tymi nowymi towarami, usługami szczęśliwi? – tu pewnie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo przypadki będą różne.
Jedno jest tu pewne – we współczesnej gospodarce, z racji tego, że owe nadmiarowe towary nie są konieczne, powstaje sytuacja, w której ogromnym problemem staje ulokowanie pracy ludzkiej na owym rynku światowym. A problem ten narastał będzie wraz ze wzrostem wydajności pracy.
A co by było, gdyby ludzie - w sumie jakże rozsądnie - się zbuntowali - podliczyli czego kupować nie muszą i zrezygnowali tylko z tych zakupów, które są w stanie wykorzystać - np. kobiety kupią tylko tyle par butów, ile jest potrzebne do chodzenia (a nie do bezproduktywnego leżenia w szafach), faceci nie kupią gadżetów, których obsługi i tak później się nie będą umieli nauczyć. Jeśliby do tego wszyscy chcieli sobie pooszczędzać na rozrywce, korzystaniu z usług gastronomii, turystyce, a w zamian spotykali się głównie w gronie znajomych i raczyli miłą rozmową przy niezbyt suto zastawionym stole?... Wtedy mielibyśmy kolejny problem z bezrobociem w usługach, wśród kucharzy i kelnerów itp.

W jakimś stopniu sytuacja się „polepsza” dzięki temu, że mamy ludzi z nadmiarem pieniędzy. Ostatnio czytałem jakieś wynurzenia kobiety, która pisze o swoim nałogu kupowania kosmetyków. Wciąż kusi ją, wchodzi do sklepu z kosmetykami i wydaje kolejne 300 czy 500 zł na jakieś drogie perfumy, czy balsam. Oczywiście bateria starych, nie używanych stoi u niej nawet nie rozpakowana w domu, ale że pieniędzy jej nie brakuje, to oddaje się swojemu nałogowi zakupoholizmu bez ograniczeń. Dzięki temu, że ludzie nie są racjonalni, wręcz rozrzutni, jakaś część ludzi ma pracę. Pytanie tylko, czy to o to chodzi? Czy chodzi o eksploatowanie zasobów naturalnych Ziemi, ciężką harówę ludzi tylko dlatego, że jakaś część społeczeństwa jest niedojrzała emocjonalnie i „musi” marnować czyjś wysiłek bezproduktywnie?...

Oczywiście na to ostatnie pytanie nie ma odpowiedzi na gruncie czysto ekonomicznym. Bo zwykle ekonomiści w ogóle nie zadają pytań o to, czy ludziom jest dobrze czy źle. Ich interesują finanse - skoro tutaj wszystko jest ok., to jest super, to ludzie mają pracę, gospodarka się rozwija, statystyki nam rosną...

Patrząc jednak na sprawę z punktu widzenia rozsądku nietrudno zauważyć, że doba ma 24 godziny i ilość czasu jaki możemy poświęcić na korzystanie z usług i innych dóbr jest ograniczona. Większość z nas i tak narzeka na jego brak, więc upchnięcie nowych atrakcji jest trudne. Można – owszem – stare zajęcia podpiąć pod czapę biurokracji, pod szyldem firmy robić to samo, co do tej pory było bezpłatne. Tylko jaka z tego będzie PRAWDZIWA KORZYŚĆ DLA LUDZI?

Jak to jest z czasem przechodzenia na emeryturę?

Pisze się ostatnio często o konieczności późniejszego przechodzenia na emeryturę, bo z racji na starzenie się społeczeństwa, pojawia się problem wypracowania odpowiednich funduszy. I faktycznie, pozornie jest to oczywiste – na emerytów ktoś musi pracować. Więc im mniej emerytów, a więcej pracujących, tym lepiej. Czy zawsze, czy na pewno?

Dzięki przedłużeniu okresu pracy statystycznie można problem świetnie rozwiązać. Babcia która w aktualnym układzie przechodzi na emeryturę wcześniej (60 lat), aby pomóc swoim dzieciom w opiece nad wnukami, może przedłużyć swoją „pracę zawodową” i zamiast iść na emeryturę, założyć firmę typu miniprzedszkole (chętnych do zatrudnienia ponad 60 letniej pracownicy w swojej firmie znaleźć nie jest łatwo, więc to może być ostatnia deska ratunku). Teraz będzie się rozliczała ze swojej opieki nad wnukami jako firma, zapłaci stosowny ZUS, podatki. Oczywiście statystyki zatrudnienia, dzięki babciom przedszkolankom w skali państwa szybko się poprawią. Wzrośnie też PKB.
Ale jaką realną korzyść będzie miała babcia, która do tej pory opiekowała się z dobrego serca wnukiem, a zrobi to ramach firmy dorzucającej swój wkład do krajowego PKB?... Według mnie w normalnych warunkach – żadną. Kłopotów zyska za to co niemiara, bo teraz będzie musiała wykupić ubezpieczenie (obowiązkowe) podlegać rozlicznym regulacjom, których samo opanowanie będzie wymagało gigantycznego wysiłku, do tego przyjdzie konieczność rozliczeń finansowych i wszelkiej innej biurokracji. Urzędnik będzie mógł przyjść i zakwestionować lokal, w którym babcia się wnukami zajmuje. Bo nie spełnia ona jakiejś tam normy unijnej, czy lokalnej dla przedszkoli, bo może nie załatwiła sobie jakiegoś zezwolenia, czy innego papierka. Przykładowo norma jaką musi spełnić przedszkole wymaga aby naczynia były zmywane z wyparzaniem - czyli babcia, zamiast zwykłej zmywarki za 1,5 tys. zł będzie musiała wysupłać ok. 6 tys. na stosowny sprzęt.
Ostateczna korzyść dla wnuków i dzieci babci też będzie żadna, jeśli zamiast dobrego serca babci otrzymają „usługi firmy domowego przedszkola”. W końcu chodzi o to, żeby ktoś opiekował się dziećmi, a fakt, że zrobi to „firma” nie ma znaczenia. Dla statystyk państwa będzie za to super, bo i wskaźniki bezrobocia się poprawią i PKB, a ilu urzędników będzie miało pracę przy kontrolowaniu tych wszystkich domowych przedszkoli...

Zmiany jednak obejmą też dziedziny znacznie bardziej subtelne niż finanse – ludzkie uczucia. Bo oto teraz zamiast układu polegającego na wdzięczności pokoleń, na pokazywaniu dobrego serca babci pojawią się rozliczenia finansowe. Babcia będzie musiała zażądać od wnuków sum pieniędzy (płaci haracz na ZUS), które być może rozłożą finanse rodzinne. Ale może nie rozłożą, tylko teraz nie będzie już mowy o sercu babci, tylko o tym co się od babcinej firmy „należy”, co jest z resztą zapisane w umowie pomiędzy klientem – synem babci, a babciną firmą. Faktem jest, że w bogatych społeczeństwach zachodu więzi rodzinne słabną. Uczucia są zastępowane przez powinności z tytułu prawa, albo po prostu wiele kwestii wynika z rozliczeń finansowych. Mają taki model życia - wszystko co w życiu potrzebne dostaje się za pieniądze, a nie z czyjejś dobroci, czy chęci.
Czy jest to lepiej?...
Według mnie, kwestia dyskusyjna.

PKB dla księgowych

Jak widać z tego przykładu gospodarka może „zyskać” większy PKB można na wiele sposobów. Od strony księgowej można to zrobić nawet dość szybko. Można wiele czynności wykonywanych teraz na zasadach przysługi przenieść z owej „szarej strefy” i podpiąć pod ZUS, urzędy skarbowe, rozliczenia finansowe i uregulowania prawne. Będzie z tego cała kupa roboty. Nowi ludzi znajdą więc zatrudnienie – już nie tylko w owych firmach, ale w urzędach skarbowych, ZUS-ie w biurach rachunkowych.  I pewnie „ekonomiści” będą z tego zachwyceni. Poprawią się nam liczne wskaźniki, na papierze więc społeczeństwo by się „bogaciło”.

Niestety, realnym (!) efektem będzie często po prostu robienie przez ludzi mnóstwa zbędnej (z punktu widzenia ostatecznego celu, jakim jest jakość życia ludzi) roboty. Będzie z tego mnóstwo stresów, ślęczenia nad przepisami, potem pewnie jakichś procesów, złej krwi i ogólnie zamieszania w sprawach, które kiedyś odbywały się bez rozliczeń finansowych, bez całej tej biznesowej twardości, bezduszności. Bo z faktu, że wiele rzeczy robimy bez "czapy" państwa, że to się nie liczy do PKB wcale nie wynika, że mamy gorszą gospodarkę.

Choć pewnie dalej według niektórych z wyższym PKB będzie na pewno „lepiej”. Ja mam wątpliwości. Poważne wątpliwości.

I jeśli czegoś życzę polskiej gospodarce nie tyle wyższego PKB, co MĄDRZEJ ULOKOWANEJ AKTYWNOŚCI.

Michał Dyszyński
Warszawa 7 marca 2010
Zmodyfikowano 3 kwietnia 2010