Zik - część druga

(pierwsza część opowiadania)

180 dzień, godzina 6:12
Ostatnio wciąż nawiedza mnie przerażająca wizja. Polega ona na tym, że niemal cały wszechświat zniknął. Tzn. znikło wszystko z wyjątkiem mojego statku i czegoś co wpływa na czujniki. W teorii względności, jeśli dobrze pamiętam, było coś takiego, że czas, przestrzeń i masy obiektów materialnych są jakoś tam powiązane z całym wszechświatemi. I jeszcze to, że obrót wokół osi skutkuje przeciążeniami związanymi z siłami bezwładności. I ma tak być dlatego, że nasza bliska przestrzeń jest jakoś powiązana z masami rozrzuconymi w całym wszechświecie. Gdyby jednak to powiązanie zachować, a resztę wszechświata unicestwić, to nie dałoby się nijak tego poznać. Bo sprawdzić realności przestrzeni poza moim statkiem nie ma jak – wyjść na zewnątrz nie mogę, bo nie mam nawet skafandra, niczego nie widzę, nie docierają tu dźwięki, więc równie dobrze wszystko poza tym statkiem może być moją iluzją, imaginacją.

Tak – powiecie, że na filozofię mi się zebrało. Albo na poezję, że niby jestem tak zawieszony w pustce, jak człowiek w swoim jestestwie. Kiedyś czytałem, że pewien filozof z siedemnastego, czy osiemnastego wiekuii głosił, że poza naszymi wrażeniami nic nie jest pewne. Że materia być może wcale nie istnieje. A w każdym razie nie możemy być tego na 100% pewni, że materia jest czymś więcej niż nazwą na nasze wyobrażenie o świecie. Coś w tym musi być. Bo ja pewny jestem tylko tej mojej puszki zawieszonej gdzieś w kosmosie. Właściwie to nawet Dag mógł być tylko iluzją. Tzn. mogę z nim pogadać, ale przecież ten głos nie świadczy o istnieniu prawdziwego Daga, ale tylko o tym, że mój mózg coś takiego rejestruje. I jakby absolutnie rygorystycznie podejść do tego co sprawdziłem, to nie mogę być pewnym niczego więcej.

181 dzień, godzina 6:22
Dag opowiadał mi o swoim dzieciństwie. Miał apodyktyczną babkę. Rządziła ojcem i matką Daga, ciotką, a na koniec oczywiście samym Dagiem. Dag powiedział, że przez tą szkołę z kobietą tyranem w domu nauczył się wykorzystywać do maksimum wpływ na ludzi na poziomie podpropgowym, niezauważalnym dla manipulowanych osób. Bo jak babka tylko wyczuła, że ktoś chce ją do czegoś skłonić, zawsze stawała okoniem, sprzeciwiała się i walczyła do upadłego o dominację, którą zwykle nazywała „racją”, "walką o prawdę", "wierność wartościom" itp. Nie ważne z resztą jak górnolotnego określenia użyła, pewne było jedno - musi być tak, jak uważa babka.  Kiedyś, w przypływie furiii wywołanej tym, ze ośmielono się jej sprzeciwić, złapała toporek i rzuciła się z nim na matkę Daga. Tylko dlatego, że ta ostatnia „nie miała racji" - czyli miała zdanie odmienne od babkowego. Matka Daga uciekła. Najpierw do drugiego pokoju. Potem z domu. Później niby babka przepraszała, mówiła, że ją „poniosło”. Ale mimo tego „uświadomienia swojego błędu”, mimo obietnicy poprawy, na nieśmiałe postulaty realnych zmian w ich życiu, od razu zareagowała kolejnym wybuchem agresji. Tyrani są niewyleczalni. Przynajmniej tak uważa Dag. Z drugiej strony ten sam Dag po jakimś czasie zaczął po swojemu kontrolować babkę. Umiał jej wmówić, że jest podziwiana i szanowana, ze jej zdanie jest najlepsze. Babka – jak z resztą prawie każdy zaburzony psychicznie człowiek – przyjmowała pochlebstwa za dobrą monetę. Ludzie skrzywieni psychicznie rzadko potrafią oceniać świat realnie, bo przecież ich skrzywienie wynika właśnie z tego, że brakuje im zdrowego rozsądku, kręgosłupa myślenia, który w odpowiedniej chwili mówi nam coś w stylu: teraz to już przesadziłeś, zagalopowałeś się w jakimś swoim dążeniu, pragnieniu, uczuciu. Jak ktoś tego nie ma, jak coś pcha go do wygranej ze wszystkimi za wszelką możliwą cenę, to znaczy, że da się okłamać innym. Na tej samej zasadzie przecież okłamuje siebie. Tak też było z babką Daga. Dawała sobie sugerować wiele zachowań, a warunek był jeden: musiała przy tym wierzyć, że to ONA WSZYSTKO KONTROLUJE. Dag umiał rzeczy dla siebie korzystne przedstawić babce jako działanie dowodzące kontroli babki nad światem, zaś te niekorzystne, jako zagrożenie dla jej kontroli i dominacji. I działało. Niemal bezbłędnie. Dag uważa wszystkich tyranów i despotów za idiotów. Mówi, że to ludzie łatwo sterowalni, mimo, że z zewnątrz wyglądają na nieprzejednanych i wolnych od ulegania naciskom. Wystarczy tylko poznać klucz do ich zaburzonej psychiki. Później Dag w taki sam sposób wspinał się po drabinie kariery w wojsku. Wiadomo – armia to skansen typów ambitnych i żądnych dominacji. Rzadko kiedy rozsądnych, choć czystej inteligencji wielu z nich trudno odmówić. Przy tym to środowisko jest mocno sformalizowane, co pozwala łatwo ukryć prawdziwe intencje pod przykryciem jakichś procedur, czy innych „obiektywnych” niemożności. Dag tak sprytnie wykorzystywał swoje miękkie sposoby oddziaływania na ludzi, aż dorobił się stanowiska komentatora o Wai. W końcu to znaczący awans, doskonale płatne zajęcie, a do tego ciekawe. Trzeba tylko mieć giętki kark i umieć schować głęboko dumę, gdy wysoko postawiony idiota wyżywa się na tobie psychicznie.

182 dzień, godzina 16:51
Dag nie zna jednak zbyt dobrze generała Wai. Trudno się dziwić, jest w ekipie prota dopiero od miesiąca. Nie to co ja, który już ponad 3 lata męczę się z tym psychopatą. Wai to bestia wredna, ale inteligentna. Dlatego tak daleko zaszedł w armii Federacji. To drań bez skrupułów, ale na pewno sprytny i przebiegły drań. Ma genialne wyczucie kiedy walczyć, a kiedy odpuścić, kiedy może sobie pozwolić na zgnębienie, albo nawet zabicie człowieka, a kiedy z uprzejmym uśmiechem powinien przyjąć otwartą zniewagę i obrócić ją w żart. To skurwiel jakich mało. Bardzo niebezpieczny skurwiel. Jego jedyną prawdziwą życiową pasją jest dominacja i żądza władzy. Jeśli kogoś znienawidzi, to nie dałbym takiemu człowiekowi większych szans na przeżycie roku. Chyba, że ten ktoś ma władzę większą niż Wai, a do tego jest jeszcze większym skurwielem. Aktualnie takich ludzi, o których wiadomo, że mają większą władzę od tego generała jest może ze trzech. I być może jeszcze jakaś nieznana powszechnie szara eminencja. W każdym razie czuję z rozmów z Dagiem, że tak naprawdę niewiele wie o swoim procie. Co prawda szybko rozszyfrował tą protekcjonalną jowialność, ten zwodniczy przyjacielski ton, co prawda szybko zorientował się w tych paru tematach tabu dla swojego prota, jednak nie zna jego głębszych motywacji.

187 dzień, godzina 16:19
Katastrofa! Naprawdę, katastrofa. W komputerze coś się pozajączkowało i nagle straciłem możliwość określania kierunku, w którym zginął statek Daga. Prawdopodobnie system orientujący mój pojazd wymaga cyklicznego dopływu danych kalibracyjnych. Bez tego przestaje synchronizować zewnętrzne obiekty. Czyli znowu nie wiem nic o moim kierunku ruchu względem czegokolwiek. Tzn. zakładam, że stare dane się zachowały i z grubsza mogę określić kierunek, w którym Dag zniknął. Względem dziobu mojego statku. Ja potrafię. Bo komputer już nie. Na szczęście poprzednio stosowane przez komputer analizy spowodowały, że raczej udało mi się skierować mój statek w kierunku statku Daga. Na 99% nie oddalamy się od siebie. A zapewne powoli zbliżamy. Choć nie jestem pewien, czy coś dodatkowego nie wpłynęło na nasz lot.

Ale po trzech godzinach nagle straciłem wszelki kontakt z Dagiem! To chyba też jest związane z tym problemem kalibracji orientacji komputera. Będę starał się przywrócić łączność, ale nie wiem czy mi się uda.

187 dzień, godzina 21:03
Komputer znowu zarejestrował dwa błyski. Tym razem nieco większe niż poprzednio. Nic więcej tylko dwa błyśnięcia czegoś w niedużej odległości od statku. Jeden z lekka na prawo od dziobu, a drugi na lewo, nieco bliżej statku. Ponieważ pomiędzy tymi błyśnięciami było tylko około sekundy różnicy, to zakładam, że pochodziły od tego samego obiektu. Ale to tylko przypuszczenie. Bo równie dobrze mogły to być dwa różne obiekty, które w akcie samounicestwienia zaświeciły się blisko siebie w czasie i przestrzeni. Ponieważ żaden ślad – oprócz błysku – nie pozostał, to nie ma możliwości ustalić, która opcja jest prawdziwa. Właściwie to nie jestem nawet w stanie ustalić, czy te obiekty – jeśli były dwa – poruszały się, czy nie. O ustaleniu prędkości już nie wspomnę. A jak się zastanowiłem, to nawet nie mogę być pewnym, czy te obiekty istniały kiedykolwiek wcześniej. Być może oto stanąłem w obliczu zjawiska dwukrotnej samoistnej kreacji energii z niczego. To co wiem na pewno – to fakt dwóch błysków. Koniec, kropka.

Ciągle nie mam łączności z Dagiem. Znów jestem sam jak palec. Może on nie żyje?... Albo może zwariował? Bardzo mi brakuje możliwości pogadania z nim.

196 dzień, godzina 21:00
Jak człowiek ma za dużo wolnego czasu, to za dużo myśli. Dzisiaj przeraziła mnie jeszcze jedna możliwość. A gdyby mój czas, ten który panuje w statku, „oddzielił się” od czasu zewnętrznego?

Przecież to, że czas płynie dla różnych ludzi tak samo wynika z tego, że mogą patrzeć na ten sam zegarek, że synchronizują swoje zachowania do wspólnych wskazań czasu. Gdyby nagle, tu gdzie jestem, jeden rok zewnętrzny trwał np. dzień, to pewnie wszyscy moi krewni i znajomi już dawno nie żyją. Tylko tego nie mam jak sprawdzić. Bo nie dysponuję zegarkiem, który byłby wspólny dla mnie innych ludzi.

Właściwie to mogło być tak, że mój wszechświat już dawno zginął, rozpadł się, a ja jestem w zupełnie innym wszechświecie, gdzie wszystko trwa biliony razy wolniej. I też nie mam możliwości, aby to przypuszczenie potwierdzić. W końcu wszystko jest względne – jeśli nie mamy jakiegoś wspólnego mechanizmu do porównań, to również kompletne rozjechanie się naszych czasów jest możliwe. Kiedyś czytałem wspomnienia człowieka, który wpadł do jakiejś sztolni i nie mógł wyjść. Był jakimś grotołazem, czy kimś podobnym. Zapuścił się za daleko do nieczynnej kopalni. Wydobyli go chyba po dwóch tygodniach. Ale gość nie miał zegarka i był przekonany, że w tych ciemnościach spędził tylko około 3 dni. Tak mu się zdawało. Subiektywnie oczywiście. Ale jak się zastanowić, to nawet wygląda to logicznie – bo przecież liczymy nasz czas albo z pomocą wskazań zegarka, albo patrząc na zdarzające się jakieś sytuacje, zjawiska. Gdy nie da się zobaczyć zmian dnia i nocy, gdy nikt do nas nie mówi, nie ma dostępnych żadnych łatwych do dostrzeżenia naturalnych rytmów, to możemy czas postrzegać zupełnie inaczej, niż reszta ludzi.

W fizyce czas mierzy się za pomocą porównania do drgań pewnej fali świetlnejiii. Wiadomo co taką falę wytwarza, więc każdy może sobie taką falę zrobić u siebie i przeliczyć ile jej drgnięć da sekundę. Ale jeśli tutaj takie fale drgają wolniej? Albo szybciej?... Wtedy moja sekunda może różnić się od sekundy gdzieś daleko. I nie będę umiał tego sprawdzić. Powiecie pewnie, że to fantastyka naukowa. A czy znaleźć się w takim miejscu, jak to gdzie teraz jestem, nie jest już czymś kompletnie niemożliwym i fantastycznym?...

Nie mam tu ani zegarka wspólnego, dobrze zsynchronizowanego z pomiarem czasu innych ludźmi, ani obiektów wspólnie obserwowanych, których odległość, albo zmiany mogłyby być źródłem porównania. Dlatego mój wszechświat może być kompletnie oddzielony od zwykłego, który znałem do tej pory. Pod każdym względem. Może być nawet tak, że tu cała przestrzeń jest dla wszystkiego „gęstsza”, że fale drgają wolniej, światło ma mniejszą prędkość, a odległości są też zmniejszone w porównaniu do normalnych. Może tak być, że mnie i cały mój statek pomniejszono np. tysiąc razy. I też – dopóki nie będę miał czegokolwiek do porównania – nie będę w stanie tego ustalić. Wszystko jest względne. Wszystko!!
Takie miejsce jak moje, to nic innego tylko przyspieszony kurs filozofowania o czasie i przestrzeni.

197 dzień, godzina 1:02
Przeraża mnie jeszcze jedna ewentualność. Że jestem obiektem jakiegoś upiornego eksperymentu. Bo fizycznie zrealizować coś takiego jak statek z przestrzenią bez gwiazd byłoby bardzo trudno. Znacznie łatwej byłoby po prostu podpiąć mój mózg do jakiegoś komputera idealnie symulującego ten świat. Wtedy wiele rzeczy układa się w logiczną całość – zamkniętość mojego wnętrza i brak obrazu za iluminatorem wynikł z chęci nie obciążania komputera obliczeniami. Podobno współczesne możliwości tworzenia takiej iluzji są ogromne. Co by nie gadać, to przecież jeszcze z miesiąc wcześniej, za jedyne 20 walorów zafundowałem sobie wirtualny seans w kabinie VR. Tam co prawda iluzja nie była pełna – co jakiś czasu czuło się drobne zakłócenia w działaniu zmysłów, niewyraźny obraz, nielogiczności zachowań osób itp. Ale gdyby włożyć w oprogramowanie i sprzęt jeszcze parę milionów więcej, to kto wie?... Pewnie bym się nie zorientował, że po tamtym początkowym czasie utraty przytomności wrzucono mnie w świat wirtualnego Matrixa.

Boję się tej myśli, choć z drugiej strony nie aż tak bardzo. Bo przecież nawet żyjąc w normalnym świecie, nie mamy stuprocentowej pewności, czy nie jesteśmy bohaterami filmu Matrix 37 (nie wiem jaka wersja tej starej serii aktualnie jest w produkcji). W każdym razie, jedyne co mogę badać, to spójność danych, które do mnie docierają. Jeśli w pewnym momencie przyłapię te dane na wyraźnej nielogiczności – np. znikąd pojawi się jakiś obiekt, albo nagle zniknie, albo zdarzy się coś absolutnie niemożliwego, to byłoby wskazanie na to, że mój mózg jest manipulowany. Chociaż... Chociaż do końca nie można być pewnym, bo może po prostu zostałem przeniesiony do świata, w którym mamy inne prawa fizyki i inne efekty tu obowiązują. Trudna sprawa...

 

220 dzień, godzina 16:22
Długo nie rejestrowałem wspomnień. Nie pisałem, nie dzwoniłem... Hehe!

No tak, pewnie takie żarty są na nic, bo i tak nikt tego nie odtworzy. Ale coś trzeba robić. Czymś trzeba hodować swoją nadzieję. Kiedyś wyczytałem u jakiegoś mędrca, że nawet jeśli nic nie wskazuje na to, że nadzieja jest uzasadniona, trzeba postępować tak, jakby była. W końcu nawet jeśli ratunek nie nastąpi, to przynajmniej przez cały ten czas będziemy mieli lepsze samopoczucie. A jeśli nastąpi, to jeszcze lepiej, bo to dobre samopoczucie uzyska swoje uzasadnienie. Dlatego działam tak, aby tę nadzieję mojego wybawienia z tej opresji w sobie tworzyć i pielęgnować. I wiecie co?... Wpadła mi do głowy niezwykła myśl. W kwestii religii, filozofii i w ogóle. Skoro mam mieć nadzieję i tak z niczego, bo i tak tworzę ją wysiłkiem własnej woli, a nie na dowód czegokolwiek, to oczywiście mogę ją stworzyć tak, aby była najbardziej sensowna, najbardziej odpowiadająca moim potrzebom. W końcu po co tworzyć inną? Na przekór sobie? Na złość?...

Mogę stworzyć nieskończoną liczbę nadziei na lepszą przyszłość i na gorszą swoją przyszłość. Także na kompletny upadek. Z punktu widzenia danych zewnętrznych są przecież tak samo prawdopodobne. Świat z nadzieją i świat bez niej jednakowo logicznie pasuje do tej sytuacji. Mogę więc wybierać bez obciążenia. I nie widzę innego sensownego kryterium wyboru, jak to, że jeśli już budować nadzieję, to taką, która jest najkorzystniejsza, najbardziej zgodna z tym co pragnę. Każdy inny wybór byłby gorszy, bo już w ogóle pozbawiony sensownego kryterium. Byłby jakimś masochizmem, czy czymkolwiek podobnym. Dlatego przekonuję się, że po pierwsze JAKOŚ WYDOSTANĘ SIĘ Z TEJ PUSTKI. A po drugie, chyba zacznę wierzyć w Boga. Takiego, który mnie nie opuści, który mnie uratuje. Jeśli nawet nie inni ludzie, czy bezosobowe okoliczności, to przynajmniej Bóg nie da mi zginąć.

A Daga ciągle nie słyszę w komunikatorze. Mimo nieustannych prób nawiązywania połączenia.

220 dzień, godzina 22:22
Jednak nie tak łatwo jest wierzyć i mieć nadzieję znikąd. Nadzieję „tak w ogóle”. Im bardziej chciałbym sobie powiedzieć „wierzę i mam nadzieję, że wszystko się dobrze rozwiąże”, albo „Bóg mnie wyzwoli” tym bardziej pustka w środku tej puszki i na zewnątrz krzyczy do mnie wyzywająco. I oskarża moją decyzję o pielęgnowaniu nadziei, wołając: gdyby to się miało ziścić, to dałoby przynajmniej jakiś znak! Coś już byłoby widać! Oszukujesz sam siebie!!!

I nie wiem już co myśleć. Bo taka próba zbudowania w sobie nadziei „przez rozum” boli. Boli jak jasna cholera!

Nie wiem, czy raczej nie wolę już pogodzić się z ową pustką, z beznadzieją, z poczuciem przegranej. Tak przynajmniej nie muszę konfrontować swoich niespełnionych pragnień z tą ponurą rzeczywistością – z ciemnym ekranem, z brakiem głosu w komunikatorze. Pamiętam kiedyś taką dyskusję, którą przy mnie toczyli ateista z wierzącym w Boga. Ateista przekonywał, że wiara polega na wybudowaniu w umyśle fałszywej rzeczywistości zaprojektowanej przez pragnienia człowieka, który chciałby myśleć, że ktoś dobry i gotowy do pomocy stale czuwa nad nami. I że ludzie wierzący oszukują się, bo nie mogą znieść myśli o samotności i śmierci. Ateista głosił, że głupotą jest wierzyć w coś, na co nie ma twardych dowodów, więc tylko odrzucenie wiary w Boga jest racjonalne.

Ale według mnie to nie takie proste. Czasem człowiek chciałby uwierzyć w coś, w co byłoby wygodnie wierzyć. Ale nie potrafi. Tyle razy chciałem wyrzucić z siebie natrętne, depresyjne myśli. Szczególnie po odejściu mojej Zosi. I nic. Coś we mnie, ale chyba ogólniej w ludziach jest takiego, że nie udaje nam się jakimś prostym aktem woli narzucić sobie nadziei, pozytywnego myślenia, radości życia. To nie wychodzi. Samobójcy, ludzie w skrajnej depresji, czy inni desperaci pewnie chcieliby zrobić „pstryk”, żeby „się jakoś uwierzyło, że będzie lepiej”. Nie potrafią. Nie wiem dlaczego, ale u mnie to też nie działa. I dlatego uważam, że wierzący w Boga nie tworzą sobie tej wiary ani z rozsądku, ani z wyrachowania, czy nawet podświadomej chęci polepszenia swoich myśli. Pewnie ich wiara wynika z ogólnego „tak im pasuje”. I sami nie wiedzą, dlaczego tak właśnie myślą. Albo może i wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć.

Tzn. może nie mam racji w odniesieniu do innych ludzi, bo ich nie znam i nie siedzę w ich głowach, ale jeśli o mnie chodzi, to wiara w Boga nie wydaje mi się możliwa do prostego zaaplikowania w postaci lekarstwa znieczulającego na życie. Ja teraz wciąż przekonuję się do „użyteczności” uwierzenia w to, że moja przygoda dobrze się skończy, że już za parę dni spotkam jakichś ludzi, że pogadam z nimi o wszystkim i o niczym, napiję się piwa, poklepię po plecach i sam się dam poklepać po plecach. Chcę w to wierzyć. Naprawdę! Ale nie potrafię...

Więc wmawiam sobie wciąż, że to musi się udać, że nic nie mogło się stać nienormalnego, a jeśli nawet coś tam się stało, to ostatecznie wszystko będzie jak poprzednio. Albo i lepiej. Próbowałem wziąć mój mózg na zakrzyczenie – powtarzałem sobie „wierzę i mam nadzieję” tysiące razy. Niechby wreszcie w to naprawdę uwierzył, zaskoczył i już pozostał w tym miłym stanie dobrego samopoczucia. Nawet próbowałem robić to na czas - leżałem na koi i w rytm zegarka powtarzałem wymyśloną naprędce mantrę: „wszystko dobrze się skończy. Wszystko dobrze się skończy. Wszystko dobrze się skończy...”. Tak powtarzałem sobie przez wiele godzin, wiele dni. W końcu nie mam nic innego do roboty. Tylko co z tego?...
Nic z tego. Im bardziej sobie coś próbuję zaprogramować, tym bardziej jakaś część mnie krzyczy, że się oszukuję. Któreś kolejne "wszystko się ułoży" krzyczałem ze łzami w oczach i bólem psychicznym nie do zniesienia. Może wiara, nadzieja to też jakaś forma pracy z samym sobą?...

A Daga jak nie słychać, tak nie słychać.

224 dzień, godzina 1:45
Wciąż się zastanawiam: w czym właściwie leci mój statek? Łatwo powiedzieć „w przestrzeni”. Ale czym jest ta przestrzeń? Tylko pustką, takim NIC?...

Ale gdyby taka przestrzeń była takim do końca prawdziwym niczym, to nie odróżniałby się jeden punkt w przestrzeni od drugiego. W prawdziwym nic wszystko byłoby jak w jednym punkcie. Tymczasem jedno „nic” jest tutaj, a drugie „nic” jest tam. Gdyby przestrzeń była prostym „nic” to takie samo „nic” byłoby pomiędzy Ziemią, a Księżycem i Ziemią, a Jowiszem. I tyle samo czasu i wysiłku zajmowałyby podróże międzyplanetarne, co międzygwiezdne. Ale to nie jest to samo nic. Czyli chyba w jakimś sensie „coś”, bo każdy z tych „niców” ma swoje ściśle przypisane miejsce. Tylko co jest tym „miejscem” w nicości?

Kiedyś chodziłem na wykłady z fizyki i tam coś mówili, że nawet w pustej przestrzeni mogą pojawiać się jakieś okruchy energii. Pojawiają się i za niewiarygodnie krótki ułamek sekundy znikają. Znikają w czasie krótszym niż to określa jakieś równanie, czy nierównośćiv. Może dlatego jeden punkt przestrzeni odróżnia się od innego? – w obu pojawiły się inne okruchy energii i materii. Teraz jest pytanie, czy taki okruszek materii, który się pojawił ma prędkość w jakimś kierunku? – pewnie tak. Czyli mój statek mógłby jakoś określać swoją prędkość w odniesieniu do tych okruchów. A przynajmniej w odniesieniu do średniej ich prędkości. Teoretycznie – tak, choć ale te obiekty są niewykrywalne zwykłymi przyrządami. Są za małe i istnieją zbyt krótko, aby dały się zarejestrować.

Poza tym, teoria względności Einsteina zawiera pogląd, że absolutna przestrzeń nie istnieje, że realne są tylko prędkości obiektów względem siebie. Czyli ja, razem z moim statkiem poruszam się względem jakiejś cząsteczki, a ona względem mnie. Nie ma sensu pytać się, kto „naprawdę” jest w ruchu, a kto stoi w miejscu. Ruch jest względny, więc każdy obiekt porusza się względem jakichś obiektów, a jest w spoczynku względem innych. Tak przynajmniej twierdzili fizycy zajmujący się teorią względności. Choć nie bardzo rozumiem, jak połączyć jedno z drugim, tzn. jak nic, czyli pustka jest inna w różnych miejscach, a jednocześnie nie da się wykryć ruchu względem tych miejsc.

Ale jedno jest pewne – przyrządy mojego statku nie są w stanie rejestrować jakoś przestrzeni na zewnątrz, nie mogą obliczyć prędkości badając „prędkość wiatru”, jaki tworzy się, gdy statek porusza się względem tej pustki. Tego „wiatru” po prostu nie ma, jest niewykrywalny. Pamiętam, że kiedyś próbowano ów „wiatr przestrzeni” wykryć doświadczalnie. Wtedy stwierdzono, że takiego wiatru nie ma, bo światło dla każdego obserwatora ma zawsze tę samą prędkość. Inaczej mówiąc, ośrodka niosącego w sobie jakoś promienie światła po prostu nie ma. Czyli jest rzeczywiście pustka. W jakimś sensie pustka. Ale ja nie potrafię tego pojąć...

225 dzień, godzina 2:51
Zacząłem się dokształcać z teorii względności Einsteina. Znalazłem w komputerze bardzo interesujący wykład na ten temat. Szczególnie ciekawy jest efekt spowolnienia czasu – sytuacji pojawiającej się, gdy na jakieś zjawisko patrzymy z zewnątrz, a to otoczenie w którym coś się odbywa jest w ruchu.. I patrząc na czas płynący w czymś ruchomym względem nas będziemy widzieli wszystkie zjawiska w środku jako wolniej zachodzące, niż kiedy są względem nas nieruchome. To jest o tyle ciekawe, że efekt jest ściśle zależny od prędkości – jeden może przecież patrzeć na zjawisko z bezruchu, stojąc np. tuż obok. Wtedy czas zachowuje się „normalnie”. Ale każdy inny obserwator, który porusza się względem tego pierwszego już zarejestruje spowolnienie. Im szybszy jest ruch obserwatora względem obiektu, z którym związane jest zjawisko, tym większe spowolnienie czasu zajdzie.

Więc Dag patrzący na wszystko co dzieje się w moim statku będzie je odbierał jako zwolnione. A jak ja będę patrzył na zjawiska w kapsule Daga, to one też będą one zwolnione. I możemy się teraz kłócić ze sobą oskarżając nawzajem, że każdy z nas jest „opóźniony” względem niego. Nie potrafię tego zrozumieć. Z drugiej strony nie ma co sobie tak bardzo tym efektem głowy zaprzątać, bo w normalnych warunkach, nawet dla szybkości dostępnych dla standardowych rakiet to spowolnienie jest niezauważalne. Dopiero przy prędkościach zbliżających się do prędkości światła efekt zaczyna robić się znaczący.

W jakimś stopniu podzielam argumentację, która jest związana z tą teorią. Wyobrażam sobie to tak: obserwując poruszające się obiekty, widzimy wszystko co się dzieje „rozciągnięte” na większą przestrzeń – tę przestrzeń, którą obiekt przebywa w czasie naszej obserwacji. I to rozciągnięcie powoduje, że fale świetlne, pola elektromagnetyczne zapewniające spójność materii muszą – choć tylko z naszego subiektywnego punktu widzenia – odbyć dłuższą drogę. Muszą ją odbyć, żeby „obsłużyć” całą fizykę zjawiska. Bo przecież tak naprawdę fizyka materii w większości wynika z połączeń elektromagnetycznych między cząstkami. A połączenia elektromagnetyczne rozchodzą się zawsze z jedną i tą samą prędkością – prędkością światła. Dlatego, patrząc na poruszające się obiekty, musimy przypisać im więcej przestrzeni, a w konsekwencji też więcej czasu na „obsługę” fizyki w środku. Ot, cała logika tej teorii w pigułce.

 

236 dzień, godzina 12:11
Ktoś kiedyś pisał o doświadczeniu pustki. Pustka ma wiele swoich wydań – ja mam pustkę za oknem i pustkę motywacji. Normalny człowiek żyje zabiegany, krzątając się wokół spraw codziennych, ambicji, pragnień. Więc nie dotyka go problem pustki. Ja od wielu dni, od miesięcy nie mam po co robić czegokolwiek. System podtrzymywania życia działa idealnie. Jeść i pić mogę do woli, powietrze jest czyste i lekko pachnące, a żadnej realnej groźby dla mnie nie widać. Nie mam przed czym uciekać, nie mam czego zdobywać, wszystko co trzeba – mam na zawołanie. Z punktu widzenia przetrwania jestem w idealnej sytuacji. Jedynym zagrożeniem jest ta PUSTKA. Jeśli ktoś kiedyś zapozna się z tym co teraz mówię, to pewnie nie do końca mnie zrozumie – pustka zagrożeniem?...

A właśnie tak, dziś uważam, że pustka jest zagrożeniem znacznie większym niż niedostatki życia w normalnym świecie. Tu nie mam po co robić cokolwiek, nie mam po co się dokształcać, nie mam z kim rywalizować, kłócić się, godzić. Nie mam powodu, aby być takim, a nie innym. Nie mam nikogo, z kim mógłbym skonfrontować to co myślę. Nie mam po co żyć!

 

236 dzień, godzina 22:31
Uważam Wai za kretyna. Może nie w sensie czystej inteligencji, bo tej mu nie brakuje, ale w sensie umiejętności rozsądnego spojrzenia na swoje życie. Z tego co się zorientowałem Wai żyje dla ambicji i władzy. Bez władzy i dominowania nad innymi czuje się nikim. Więc za wszelką cenę dąży do powiększania wszelkich atrybutów, które mu władzę zapewniają. Tylko jeśliby jego podejście uznać za prawidłowe, jeśli władza jest rzeczywiście jedynym powodem, dla którego mamy kogoś szanować, uznawać jego wartość, to sam człowiek jest tylko „nośnikiem” dla władzy, więc jest tu tylko pustą skorupą. Człowiek się nie liczy, bo władza jest ważniejsza – ona jest podmiotem. Inaczej mówiąc, jeśli zostawić fakt samej władzy, a wymienić człowieka, który ją sprawuje na kogoś innego, to w układzie wartości zmieni się niewiele. Po prostu cała wartość będzie podpięta pod inne nazwisko, inną fizjonomię. A stare nazwisko i stara fizjonomia – poprzedni człowiek do władzy podpięty – stanie się nieważny. Czyli to człowiek jest ze swojej istoty nieważny, bo to władza jest ważna. I to widać gołym okiem. Widać, że system wartości jaki uznaje Wai, jest dowodem na brak wartości Wai, jako Wai, człowieka jako człowieka. Może mógłbym uznać rację tego drania, może mógłbym szanować Wai jako człowieka, gdyby wartość do niego podpięta była niewymienialna, niezastępowalna, była ściśle związana właśnie z nim, a nie z kimkolwiek, którego można podpiąć w zastępstwie. Ale tak nie jest, bo Wai w gruncie rzeczy sam uznał, że jest nikim, bo pierwsze miejsce w hierarchii ważności zajmuje nie człowiek, tylko pozycja tego człowieka.

Ale jeśli to nie władza, albo np. bogactwo, albo sława miałaby stanowić o wartości człowieka, to co? Tutaj, gdzie jestem, nie mam nadziei ani na władzę – bo zupełnie nie ma kim rządzić, ani na bogactwo – bo stan posiadania zamyka się w całości pobytem w tej blaszanej puszce stateczku kosmicznego. Nie dotyczy mnie tez motywacja typu sława. Nie ma tu żadnego powodu do zdobywania czegokolwiek. Jest pustka dążeń, pustka emocji. Żyję, bo żyję. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego. Co bym nie zrobił, to nie będzie miało znaczenia większego, niż to jakie ja sam mu nadam. Jeśli wymyślę sobie, że osiągnięciem moim będzie zrobienie dwustu przysiadów w ciągu dwóch minut, to mogę do tego celu dążyć. I mogę go uznać za swój życiowy sukces. Mogę się wychwalać z tego powodu do woli, odtańczyć rytuał wielkiej radości. Ale za chwilę mogę to odwołać. I to co zrobiłem, okaże się bez znaczenia. Bo nikogo nie ma, kto byłby drugą stroną, odbiorcą moich emocji, kto mógłby się sprzeciwić. Jest pustka i nic więcej.

 

250 dzień 2:12
Po wielu mękach samotności, analizowaniu tego co mi doskwiera, doszedłem w końcu do paradoksalnego wniosku – moja sytuacja jest podobna, jakbym stał się Bogiem. Nie, nie zwariowałem. Nie chodzi mi o to, że nagle mogę robić cuda. Podobieństwo dotyczy czegoś znacznie bardziej subtelnego – możliwości zaspokojenia podstawowych dla egzystencji pragnień.

No bo weźmy sobie sytuację Boga, który właśnie przed chwilą stworzył świat. Pojawiło się np. dziesięć do potęgi którejśtam galaktyk, kwazarów, czy czegoś tam jeszcze. W ogóle fajnie jest, bo gwiazdy świecą, czasem wybuchają, tworzą się jakieś planety, wirują tryliony ton kosmicznego pyłu. Jak długo można na to patrzeć? Jak długo można się cieszyć tym, że coś tam się rusza, wiruje? Można się oczywiście bawić w zmienianie tego czy tamtego. Tylko jak długo byłoby to interesujące. Jak dla mnie, to sytuacja wydaje się podobna, jakby zbudować sobie model kolejki elektrycznej i bawić się nią. Przez pierwszą godzinę jest cudownie, przez następne, fajnie – przestawiamy te wagoniki, włączamy przyciskami zwrotnice, kolejki jeżdżą aż miło. Można tak przez wiele godzin. Pewnie wiele dni. Może nawet – tygodni. Ale czy ktoś wyobraża sobie zabawę kolejką bez przerwy przez 10 lat. A przez całą wieczność?...

No więc spróbowałem wcielić się w rolę Boga, który stworzył ten świat, ale jest tam tylko materia. Od strony innych istot, z którymi można podzielić się uczuciami, wrażeniami jest to świat pusty. Bóg jest wszechmocny, więc może w tym świece zrobić dokładnie wszystko – stworzyć gwiazdę. A potem ją unicestwić. Stworzyć galaktykę; a za jakiś czas ją też unicestwić, albo zmienić w coś innego. Może wszystko ze wszystkim. Może raz, może dziesięć, może tysiąc razy. Tylko po co miałby coś robić?!...

Moja sytuacja wcale nie jest tak bardzo gorsza, niż bycie samotnym Bogiem. Ja też mogę – w jakimś swoim zakresie – zrobić mnóstwo rzeczy. Niczego do życia mi nie brakuje, nie mam żadnych wyzwań, które wymuszałyby moje działanie. Mogę sobie wymyślić mnóstwo zadań, które później będę w stanie zrealizować. Mogę w komputerze zaprogramować jakąś piękną animację, wspaniały film, napisać książkę, wiersz. Mogę zrobić całą masę rzeczy. Tylko nie mam po co. Nie ma najmniejszego powodu, żeby do czegoś dążyć, coś zdobywać.

Dla mnie nie to jest problemem, że czegoś nie mogę! Gdyby teraz ktoś powiedział mi – dobra daję ci moc tworzenia galaktyk. Chcesz, to je sobie twórz w tym swoim pustym świecie, w jakim się znalazłeś. To może bym jakąś zrobił. Może dwie, albo i tysiąc. Ale to nie zmieniłoby istotnie mojego problemu, tego co czuję. A czuję po prostu SAMOTNOŚĆ. Czuję, że co bym nie zrobił, to nie będzie miało znaczenia.

Bóg, który właśnie stworzył świat chyba musiał być bardzo samotny. Bardzo, bardzo. Oczywiście mógł stwarzać sobie istoty od niego zależne. A potem je unicestwiać. Do woli. Ale po co jest stwarzać, albo unicestwiać cokolwiek? Po co?... Skoro wiadomo, że to możliwe, że to się da zrobić? Jak wiele razy można to zrobić, żeby się nie znudziło?...

Dlatego uważam, że Bóg jeśli kiedyś zaistniał, i jeśli jest tak mocny, że może wszystko, a nic mu nie może zagrozić, to MUSIAŁ stworzyć wolnego człowieka! Tu rozumiem „człowieka”, jako istotę, która jest – przynajmniej potencjalnie – w jakimś sensie równa Bogu – np. dlatego, że jest bardzo wartościowa, że jest wolna w pełnym sensie tego słowa. Wolna, czyli jednak nieprzewidywalna do końca. Dlatego Bóg, jeśli jest jakoś wszechwiedzący, to nie może być wszechwiedzącym do końca. Bo wtedy jego istnienie zniszczyłoby wolność i przestałoby być ciekawe. Dla niego samego. Wtedy też mógłby użyć swojej wszechmocy, żeby zrobić coś, czego nie jest w stanie przewidzieć. To tak jak z tym słynnym paradoksem kamienia, który polega na zadawaniu pytania: czy Bóg wszechmogący może stworzyć tak wielki kamień, żeby go sam nie mógł podnieść?..

Tutaj każda – odpowiedź – zarówno „tak”, jak i „nie” zaprzecza idei wszechmocy.

Ale teraz można by zapytać w nowej wersji: czy Bóg wszechmogący może stworzyć tak skomplikowany mechanizm, żeby jego działania nie mógł rozszyfrować Bóg wszechwiedzący?...

Oczywiście, jeśli wszechwiedza w boskim sensie oznacza możliwość odpowiedzi na każde pytanie, to Bóg musiałby umieć zaprzeczać swojej jednej własnej właściwości, aby uratować tę drugą – czyli jeśli jest do końca, zawsze i bez odwołania wszechwiedzący, to nie może być wszechmogący, a jeśli jest wszechmogący, to będzie musiał posiadać moc anulowania własnej wszechwiedzy.

- Śmieszna jest ta zabawa pojęciami. Choć według mnie świadczy bardziej o ograniczeniach i pokrętnej naturze ludzkiego umysłu, niż miałaby pokazywać coś realnego. Choć wypływa z tego jeden morał – tylko wtedy istnienie wolnej istoty – takiej jak na przykład ja – nabiera sensu, gdy pojawia się wartość porównywalna z wartością, którą sami reprezentujemy. Wtedy dopiero jest po co tworzyć, działać, doskonalić się. Gdy wszystko jest niższe, gorsze, przewidywalne, możliwe do odwrócenia, to nie będzie miało prawdziwej wartości. Nie będzie też dawało motywacji. Dopiero gdy coś wymaga realnej pracy, wysiłku, nawet cierpienia, dopiero wtedy zaczynamy to cenić. To takie przeniesienie idei względności z koncepcji Einsteinowskiej czasoprzestrzeni, do świata ludzkich motywacji. Bo tak jak wszelki ruch w przestrzeni odbywa się względem jakiegoś układu odniesienia, tak wszelkie pragnienia, tez muszą się odnosić do czego co stanowi wyzwanie, co jest porównywalne z naszymi możliwościami.

Po tym moim doświadczeniu pustki i oddzielenia od wszystkiego uważam, że dopiero w pełni wolna, niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju osoba – o ile coś takiego jest naprawdę możliwe – jest w stanie wprowadzić realną wartość dla istoty, która może wszystko. I chyba związek z taką istotą, która powstaje jako ucieleśnienie sensu naszego istnienia, jest niezwykle silny. To np. miłość nad miłościami, bo zaprzeczając sensowi istnienia tej drugiej osoby, uderzamy w siebie.

Gdybym ja teraz pozbył się tych resztek nadziei (choć jeszcze trochę ich mam), gdybym już wiedział, że nigdy przenigdy nie spotkam żywych ludzi, to jedynym sensownym wyjściem z sytuacji wydawałoby mi się stworzenie ich. Np. w komputerze w jakiejś postaci. I to stworzenie takie, aby ich działania, istnienia nie dawało się unicestwić, nie dawało się anulować. Żeby móc te istoty doskonalić nieodwołalnie, naprawdę, aż do szpiku. Żeby one były PRAWDZIWĄ WARTOŚCIĄ, a to co z nimi robię żeby MIAŁO ZNACZENIE.

Wydaje mi się, że niektórzy ludzie prawdziwie samotni trochę to rozumieją. Mówi się nieraz komuś, kto przeżył wielką stratę „kup sobie psa”. I faktycznie, pies jest kochający, zapatrzony w swojego właściciela, jest- przynajmniej teoretycznie – idealny do roli bycia miłym towarzyszem życia. Ale przecież to nie wystarcza, po jakimś czasie czujemy, że naszą samotność może rozproszyć tylko taka inna osoba, która jest nam jakoś równa w godności; w godności, którą my sami jej przyznamy.

Ludzie w zwykłym życiu są ciągle zajęci spełnianiem jakichś konieczności, realizowaniem jakichś pragnień. Próbują zaspokoić jedne, potem drugie. Każde zaliczone zadanie zaspokojenia naszych aspiracji dostarcza nagrody, dawanej przez mózg, więc uważamy, że to jest po prostu droga do szczęścia. Nie zastanawiamy się nad tym co będzie, gdy pragnień zabraknie. Wydaje się, że pragnienia zawsze są, bo wynikają z tego co oczekują od nas inni ludzie, z rywalizacji z nimi, z bezpośrednich uczuć. Ale te pragnienia nie są czymś oczywistym. Można im zaprzeczyć, można się wyrzec. Można też im ulegać bez refleksji.

Miałem znajomego, który żył bardzo skromnie, a za pracowicie ciułane pieniądze kupował fortepiany. Spotkałem go o raz pierwszy, gdy miał w domu 10 bardzo drogich fortepianów, ale nie dojadał, nie pozwalał sobie na żadne przyjemności, tylko zbierał pieniądze na następny. Jak kupił ten 10ty fortepian, to oczywiście niedługo wyszukał gdzieś kolejny, którego jeszcze nie miał w kolekcji, więc znowu zaciskał pasa, żeby go kupić. Co ciekawe, za każdym razem, z kolejnym fortepianem twierdził, że to już ostatni, który kupuje i, że teraz to odpocznie, pieniądze przeznaczy na jakąś ciekawą wycieczkę, czy coś podobnego. Umarł mając jedną koszulę i jedne spodnie, a do tego 26 fortepianów.

 

251 dzień 14:31
Wai jest zły, jest okrutny, jest draniem. Ale dla mnie jest przede wszystkim GŁUPI. Mimo, że jest inteligentny. Bo cel, który sobie wyznacza – dążenie do maksymalnej dominacji wszystkiego i wszystkich – zawiera na swoim końcu upadek, bezsens, zaprzeczenie powodu egzystencji. Już prosta refleksja wskazuje, że gdy zdominujemy wszystko co jest do zdominowania, gdy nikt nie będzie w stanie nam zaprzeczyć, zagrozić, gdy ze strachu ludzie będą gotowi wykonać każdy rozkaz, wtedy dotrzemy do ściany, do kresu motywacji. Nie będzie już nic do osiągnięcia, do zdobycia w jakikolwiek sposób, bo wszystko zostanie osiągnięte. Oczywiście, większość tyranów nigdy nie osiąga tego końcowego etapu absolutnej władzy. I nawet taki supertyran, który by to osiągnął, który byłby w pełni spełniony w swoim pragnieniu dominacji, nie zawsze musi uświadomić sobie ten fakt, że to koniec. Będzie się bronił przed tym uświadomieniem, bo z tego wynikłoby, że całe jego życie, jego dążenia były bez sensu. Ale podświadomość to „wie”. Dlatego wraz z faktem osiągnięcia „idealnego” dla tyrana stanu bycia na szczycie dominacyjnej drabiny pojawi się strach. Ten strach będzie oczywiście trochę związany z tym, że można swoją pozycję stracić. Ale to tylko drobna część strachu. Pojawi się też zawód, że to już koniec dalszych zwycięstw. Że już nie ma wyzwań, że już nie ma o co walczyć, po co żyć. A zostajemy ze sobą, ze swoimi myślami, niespełnionymi pragnieniami, tak jak poprzednio. I to też zamieni się w strach. Nie jakiś zwykły strach – o stratę pozycji, czy życia, ale strach egzystencjalny, strach związany z nieuchronnym wnioskiem, że oto należałoby odwołać, przekreślić całe swoje poprzednie życie, wszystkie swoje marzenia o potędze, wszystko co dla nas było ważne. Trzeba odwołać, bo ostatecznie to do niczego nie prowadzi. Ten strach związany jest z przyznaniem się, że jesteśmy NIKIM, że to co wydawało się nam najważniejsze, to jedno wielkie NIC. Bo oto potęga się zamieniła w pustkę. Wtedy jedynym wyjściem dla tego drania, będzie ustawienie się przed lufą jakiegoś kosmicznego działa i zdalne uruchomienie spustu.

Tak więc odnalazłem tu swego rodzaju rozumowe uzasadnienie dla etyki. Zło, związane z pogardą dla innych istot jest głupie, bo samoniszczące, wewnętrznie sprzeczne. Sensownym celem człowieka wcale nie jest „wynoszenie się” poprzez eskalowanie pogardy dla wszystkiego i wszystkich. Nie jest zwyciężanie, dominowanie, aby być coraz bliżej szczytu jakiejś tam hierarchii. Tego rodzaju cel wmusza nam co prawda ewolucyjne dziedzictwo, ale on nie służy jednostce na dłuższą metę, bo w jego spełnieniu zawiera się upadek.

Tak naprawdę, to ów wyścig o dominację nie służy człowiekowi – jako jednostce, służy tylko bezosobowemu mechanizmowi ewolucyjnemu – zasadzie odsiewania genów. Dzięki niemu ciągle walczące ze sobą osobniki z jednej strony szlifują geny adaptujące gatunek do środowiska, a z drugiej odciążają niszę ekologiczną pozostawiając więcej zasobów dla tych co przetrwali. Na poziomie istot bez wartości, bez znaczenia samodzielnego, to można przyjąć. Tylko, że to jest cel dla głupców, nieludzki, dla osobników na tyle słabo myślących, że dadzą się demonowi ewolucyjnemu zdominować.

Cel, który ma przyszłość, który nie prowadzi w pustkę, to droga dokładnie w przeciwnym kierunku, to budowanie w swoich emocjach jak najbogatszego ŚWIATA WARTOŚCI

260 dzień, godzina 01:52
Dziś, po paru wiekach od jej wprowadzenia teoria względności Einsteina jest traktowana jako dość naiwny etap myślenia o świecie. Mamy model, który pozbywa się paradoksów związanych z tą teorią. Ale jedno pozostało – dziedzictwo nazwy, albo  rozszerzenie idei względności. To głębsze uświadomienie sobie prawdy, ze postrzeganie rzeczy i relacji jest względne, a więc całe nasze rozumienie świata zależy od pewnych podstawowych założeń, podstawowych wartości. Wszystko ze wszystkim jest jakoś powiązane, gdy mówimy, że coś jest duże, to trzeba wyjaśnić w jakiej skali. Słoń jest duży dla człowieka, ale jest już drobiną w zestawieniu ze statkiem kosmicznym generała Wai. Sprinter porusza się szybko, w relacji do innych ludzi, ale nie w stosunku do samolotu, czy tym bardziej pojazdów kosmicznych. To jest niby prosty wniosek, ale dopiero będąc w absolutnej pustce uświadamiam sobie jego pełny sens. Gdyby tak było, że znalazłem się w nowym, pustym wszechświecie, że Dag już z niego zniknął, to ja z moim statkiem jestem jego największym obiektem. Gigantem nad gigantami. Wtedy nie ma sensu pytać, czy to ja się poruszam, bo ja jestem jedynym sensownym – a więc najbardziej naturalnym obiektem odniesienia. Wtedy porusza się wszystko co jest wokół, bo ja jestem alfą i omegą tego poruszania się. Tylko co z tego? Co z tego, że nawet jestem tu najlepszy, najmądrzejszy, najwspanialszy?... Tak musi być, bo nie ma konkurencji. Więc puste jest to znaczenie bycie „naj” wobec czegokolwiek. Jak pusty jest mój świat naokoło. I jak puste jest teraz moje życie. Chyba pójdę spać, bo mnie te myśli dobijają.

267 dzień, godzina 11:31
Zacząłem na serio interesować się fizyką. W komputerze jest oczywiście skarbnica wiedzy. Instalują całą encyklopedię wszystkim komentatorom, żeby w wolnych chwilach się dokształcali. To ma doskonalić ich język i umiejętności postrzegania. Więc postanowiłem skorzystać z tego dobrodziejstwa.

Dziś, w dwudziestym piątym wieku wiele starych teorii wydaje się być śmiesznych i naiwnych. Mamy przecież doskonałe narzędzie opisu świata – wyprowadzone na przełomie XXIV i XXV wieku równanie hiperfraktalne. Podobno jego pełen sens rozumie pięć osób we wszechświecie. Ja się do nich nie zaliczam, ale że można znaleźć sporo poglądowych opisów o co tam chodzi, to wgryzłem się w nie i z grubsza czuję to porównanie ewolucji świata do gigantycznego fraktala operującego w przestrzeni równań różniczkowych. Chodzi o to, że wszechświat ewoluuje nie tylko w czasie i przestrzeni, ale i pod względem logicznym. Wszechświaty próbują wyłonić się z niebytu na różne sposoby. Jednak nielogiczne, sprzeczne próby zbudowania wszechświata muszą się ostatecznie same wygasić, zniknąć, a to co da poprawne rozwiązanie, zwycięża. To jakby przeniesienie teorii ewolucji i darwinowskiego doboru naturalnego w rzeczywistość różnych wszechświatów. Niektórzy powiadają, że za pomocą tego wzoru dałoby się udowodnić istnienie (albo nieistnienie) Boga, bo wystarczyłoby porównać parametry świata dzisiejszego i wynikającego z równania – jeśli pojawi się różnica, to znaczy, że ktoś lub coś dodatkowo wpływało na kształt naszej rzeczywistości. Tyle, że jak ktoś obliczył, komputer pozwalający na dokonanie takich obliczeń musiałby mieć dziesięć do potęgi którejś tam razy więcej atomów, niż istnieje cząstek we Wszechświecie. Więc zapomnijmy o realizacji tego pomysłu. Wyczytałem, że pierwsze pełne rozwiązanie równania hiperfraktalnego podano dopiero w 60 lat po ogłoszeniu wzoru, choć przybliżone i częściowe wersje rozwiązania rozważano od początku. I to już pozwoliło uznać twórcę owego wzoru za geniusza wszechczasów, a samo równanie za najwybitniejsze osiągnięcie myśli ludzkiej.

Trochę niepokojąca jest ta koncepcja, że Wszechświaty rozwijają się tak chaotycznie i że giną, jeśli są niedostosowane. To by oznaczało, że nasz Wszechświat też może się okazać wadliwym. Bo dopiero na jakimś tam etapie okazałoby się, że w którymś z parametrów początkowych Wielkiego Wybuchu jest błąd na tysiąc pięćsetnym miejscu po przecinku. I że dopiero teraz nastał czas „rozliczenia” naszego wszechświata, który się wali, rozpływa w nicość. Poza tym jednak ciekawe jest to porównanie Wszechświata do jakiegoś gatunku, populacji, czy nawet pojedynczej żywej istoty, która może przetrwać lub zginąć. Albo może jest jakieś pośrednie rozwiązanie – nie całkowita śmierć, ale stagnacja, trwanie w pętli czasowej bez końca... To już strasznie nadęte filozofowanie. Szkoda na to czasu...

Jednak wracając do samej teorii Einsteina – jej idee też wydają mi się ciekawe. Ona sugeruje spojrzenie na świat z punktu widzenia lotu promieni światła. Prędkość światła jest tu punktem odniesienia chyba ważniejszym niż prędkość zerowa – spoczynek. Bo spoczynek dla jednego może być ruchem dla kogoś innego, poruszającego się. Tymczasem światło w próżni jest w ruchu względem dowolnego układu odniesienia. I zawsze ten ruch światła ma tę samą prędkość. To fascynujące, jak można zamienić role w stosunku do zwykłego spojrzenia na świat, gdzie spoczynek jest czymś naturalnym, oczywistym. Arystoteles uważał spoczynek jako taki stan, do którego dążą wszystkie ciała. Według niego każdy ruch musiał być czymś wymuszany. Tutaj, choć właściwie to nie od Einsteina, a od Galileusza nie ma sensu mówić o naturalnym spoczynku. Za to prędkość światła jest taką alfą i omegą ruchu – jej nic nie może przekroczyć, ale też umniejszyć, czy unicestwić.

311 dzień, godzina 15:46
Pomyślałem sobie, że chciałbym w życiu dokonać jeszcze jednej rzeczy. Powiecie, to głupie, że coś takiego chcę. Ale można mieć różne ambicje. A ja na pewno chciałbym jeszcze jednego – UTRZEĆ NOSA TEMU DRANIOWI WAI. Naprawdę chciałbym. Żeby kiedyś, jeszcze przed swoja śmiercią zobaczył, że nie jest taki genialny jak mu się zdaje, że ludzie, którymi gardził i pomiatał w rzeczywistości są ważni, a właściwie to mądrzejsi od niego. I że całe to jego zwyciężanie wszystkiego i wszystkich, jest dziecinadą, jest przeniesieniem mentalności przedszkolaka z piaskownicy, który musi wyrwać zabawkę swojemu koledze, bo tak mu nakazuje instynkt walki o miejsce w stadzie. Choć pewnie nigdy nie spotkam już Wai, a do tego na pewno już nie będę miał okazji udowodnić mu jego głupoty.


311 dzień, godzina 22:22
Obudziła mnie krzątanina ludzi i jasne światło!!!


To na razie koniec tej części opowieści...

 Jeśli komuś się ona spodobała na tyle, że chciałby zachęcić autora do jej kontynuowania, to proszony jest o wysłanie do poczty e-mail na adres: redakcja@fizykon.org. W tytule posta powinien znaleźć się tytuł opowiadania (jest ich w końcu kilka), którego kontynuacja jest dla niego interesująca.
Dlaczego tak?

- Bo wbrew pozorom, pisanie to też niemały wysiłek i trzeba do niego zachęty. Pisze się dla kogoś, kto chce czytać. Jeśli grupa zainteresowanych dalszymi losami bohaterów tej opowieści okaże się wystarczająco duża, to autor będzie miał motywację, by kontynuować pracę. Dla samego siebie autor już pisać nie musi, bo wie jakie jest zakończenie tej opowieści...
Poza tym autor rozpoczął (bez zakończenia) kilka opowiadań i nie wie, które z nich jest najciekawsze dla czytelników, a więc w które warto zainwestować czas i wysiłek. 

PS
Autor raczej nie planuje prowadzić korespondencji na temat tej opowieści (choć oczywiście wyjątki mogą się zdarzyć, w szczególności jeśli piszący opatrzy swój głos jakimś komentarzem). Nie będzie też wykorzystywał adresów e-mail piszących do jakiegokolwiek celu nie związanego z informowaniem o chęci zapoznania się treści opowiadań. 

 

i Patrz Zasada Macha

ii Chodzi o Georga Berkeleya

iii Sekundę określa się jako czas równy 9 192 631 770 okresom promieniowania odpowiadającego przejściu między dwoma poziomami F = 3 i F = 4 struktury nadsubtelnej stanu podstawowego 2S1/2 atomu cezu 133Cs.

iv Równaniem tym jest zasada nieoznaczoności Heisenberga

 

Copyright 2007 - 2012 © Fizykon.org, Michał Dyszyński
Wszystkie materiały zawarte w witrynie www.fizykon.org i www.daktik.rubikon.pl  są chronione prawem autorskim. Zakres ochrony jest określony przez prawo autorskie Rzeczypospolitej Polskiej.
Wątpliwości związane z legalnością wykorzystywania materiałów można wyjaśnić pisząc na adres: redakcja@fizykon.org.